Polskie Radio
JACKA KACZMARSKIEGO ROCZNICA ŚMIERCI

Kolejne złudzenie:

Dziwaczny przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Polsce to schyłek starego tygrysa. Zębów już prawie nie ma, stracił już zdolność do wielkich zbrodni, ale czasem, spod zaropiałych oczu duszącego się Leonida kłapie szczerbatą szczęką, a wtedy z rozpaczą chowamy Tych, którym w tym dziwacznym slalomie między resztkami kłów i dziąseł - się nie udało.

Kolejne złudzenie:

Po śmierci Stanisława Pyjasa było już tak ciemno, że wszystko stało się jasne i w wielu sercach na przekór faktom zrodziła się niemal pewność, że taki lub inny, ale koniec, gnijącego piekła jest już nieuchronny. Nikt chyba nie wykluczał, że upadek może być tragiczny dla wszystkich, ale światło w tunelu było i pociągało, hipnotyzując i znieczulając bieżącą udrękę.

W takich warunkach w licznych studenckich klubach i radiostacjach, będących agendami (sic!) komunistycznej władzy, działali cisi Wallenrodowie. Pod przykrywką działalności kulturalnej, różnych sympozjów, Dyskusyjnych Klubów Filmowych i innych wymysłów robili wszystko, by wśród rówieśników nie ginęła świadomość i to powyższe poczucie, że wszystko jest już jasne.

Kolejne złudzenie:

Na jednym z takich wieczorów, chyba w 1977 roku, w warszawskim klubie Remont, do którego (w związku z pełnym cenzorskim tzw. "zapisem” na moją osobę) zaproszony zostałem nieoficjalnie - wystąpić miał (On jeszcze oficjalnie) - Jacek Kaczmarski; pamiętałem Go już wtedy z niedawnego festiwalu studenckiego w Krakowie i wiedziałem, że było to coś całkiem innego niż wszystko, co w polskiej piosence wtedy znałem. Odczuwałem też, że to Jego śpiewanie jest równie porywające, co pokazujące mi jak dalece się różnimy i jak inna szykuje się właśnie Jego ścieżka od mojej. Tak jest do dziś: jednocześnie mnie hipnotyzuje i jednocześnie pozostawia z boku, choć pod wielkim wrażeniem. Jakiekolwiek próby wytłumaczenia się przeze mnie z tego rozkroku są jałowe, jako że wkraczają w "niewysławialne”; jednak zahipnotyzowany Jackiem - z chęcią skorzystałem tego wieczoru z zaproszenia do Remontu.

Kolejne złudzenie:

Jest wieczór w Remoncie; jest full ludzi skrzykniętych - daleko przedfejsbukową - pocztą "pantoflową”. Po występie Jacka - miejscowy Wallenrod - (jeśli mnie pamięć nie myli był to chyba dyrektor dzisiejszego warszawskiego festiwalu filmowego - Grzegorz Laudyn) - sugeruje mi ryzykowną dla Niego konieczność mego wystąpienia na scence. Pamiętam, że chyba nie miałem wtedy gitary, ale za to w kieszeni miałem pełen wydruk (chyba z reżimowej "Trybuny Ludu") - właśnie podpisanej do sumiennego wykonywania przez ten bardzo zadłużony u Stanów Zjednoczonych reżim - KARTY PRAW CZŁOWIEKA. Na sali siedział kwiat warszawskiej podpadniętej reżimowi, kolorowej młodzieży, zapewne pół na pół przetkanej jeszcze kolorowiej ubranymi młodocianymi esbekami. Sam nie miałem paszportu już piętnasty rok i punkt po punkcie, jeden do jeden zacząłem jako doskonały skecz, czytać te prawa (na przykład o pełnej wolności do podróżowania) i co ciekawsze najlepiej się bawili i najgłośniej śmiali ci młodzi tajni, socjaliści realni, niejednokrotnie dzisiaj będący...

No właśnie - kolejne złudzenie to to, że oni dziś śpią spokojnie.

Oczywiście piszę to po to, by poinformować, że znający mnie już wcześniej z nagrań Jacek Kaczmarski - takim właśnie poznał mnie osobiście, bo podszedł do mnie w garderobie i od tej pory zaczęła się nasza przyjaźń. Jacek przy całej bezbrzeżnej powadze - to człowiek także doskonałej zabawy i fantastycznego poczucia humoru, którego jednak - w swej twórczości - skąpił. To poczucie humoru (w Jego piosenkach) pojawiało się jedynie jako sarkazm i bardzo gorzka ironia, ale "otympotym”, bo od tego momentu wydarzenia potoczyły się już prędko.

W karnawale "Solidarności" - o ile w ogóle - widzieliśmy się bardzo mało; On jeździł po świecie, a ja mogąc z łatwością zdobyć wtedy paszport - wybierałem polskie góry i wieś (bo nie fetysz granic mnie tu trzymał). Stan wojenny rozdziela nas wzmocnioną ponownie i silniej - żelazną kurtyną. Teraz On wzmacnia morale w kraju przez radio z zachodu, a ja wzmacniam morale w sobie - czytając i ręcznie przepisując mędrców Tao i Zen. Żyję z rodziną na podlubelskiej wsi w przerwach między fizycznymi, wysokościowymi pracami w lasach i na słupach wysokiego napięcia oraz sporadycznie na kominach.

Kolejne złudzenie:

Na przykład dalekowschodni mistrz Dogen żyjący od roku 1200 do 1253 w swym dziele życia pt. "Siobogendzo” już wtedy, w XIII w. syntetycznie opisał całą mądrość największych filozofów żyjących w Europie 700 lat później z Freudem, Yungiem i egzystencjalistami na czele, a następnie stwierdził, że właściwie nie istnieje nic realnego poza jedyną na tym świecie realną rzeczą jaką jest CZAS. To on jest jedynym świadkiem sprawczo uczestniczącym w przemianach materii w energię i na odwrót - w dostępnej mu na danym etapie rozwoju wszechświata - przestrzeni. Zarówno materia, jak i energia skupione są u Dogena w mikro dharmach, czyli najmniejszych porcjach, jakie dają się nam w danym momencie rozpoznać, dziś zwanych kwantami i np. kwarkami, czy jak bądź inaczej jeszcze będzie. No więc to CZAS jedynie sprawia, że energia i materia w zależności od prędkości będącej właśnie CZASU funkcją - mogą w przestrzeni dowolnie się nawzajem w siebie przemieniać, a to już całkiem fizycznie potwierdził Einstein związując nierozerwalnie energię, masę, przestrzeń i czas w swym do dziś nie podważonym słynnym matematycznym wzorze; zatem w cudownej wizji Dogena potwierdzonej dzisiejszą teorią względności - my wszyscy wraz ze swoimi cywilizacjami, piramidami, rakietami, filmoznawstwem, teoriami spiskowymi, wycieczkami parowcem, a także kulinarnymi audycjami Pana Makłowicza, nie mówiąc już o naszych halucynacjach i tak głęboko szanowanych przez psychoanalityków snach - jesteśmy tylko jednym wielkim, kosmicznym zbiorem przemian materii w energię i z powrotem w (jedynie realnie istniejącym) - czasie.

Tak tak drogi czytelniku, Ty, ja, te litery, sam fakt ich czytania, a także rozumienia i ewentualnej akceptacji - to też nasze wspólne, kolejne złudzenie.

Powyższa konstatacja bynajmniej nie skazuje na cyniczny determinizm i bezsens egzystencji, co tak często wynika natomiast z dzieł na egzystencjalizmie właśnie opartych. Jeśli dobrze odbieram inne późniejsze teksty zarówno Dogena jak i Einsteina - obaj byli do szpiku kości przesiąknięci głębokim, religijnym wręcz poczuciem wyższego sensu świata. Ten sens związany jest z tzw. "Wielkim Nie Wiem” i wymyka się wszelkim, sprokurowanym na użytek ogarniania maluczkich - zapisom głównych i pomniejszych systemów religijnych, do dziś tak bezceremonialnie mieszających między nami.

Nie wiem, czy Jacek czytał Dogena, choć wiem, że posiadł niewyobrażalną dla mnie ilość lektur. Wydaje mi się, że miał genialną intuicję i dzięki niej świadom był sam z siebie tego wszystkiego, o czym Dogen pisał, a co znany Mu już Einstein udowodnił. Jego twórczość jest według mnie jednym wielkim zrywaniem się z pęt szalejącej dookoła dostojewszczyzny i nowożytnej europejskiej filozofii. Kocham Go za to, choć przypłacał to posępnością swych pieśni.

Kolejne i ostatnie w tym tekście złudzenie:

Paręnaście zdań temu obiecałem wrócić do Jackowego fantastycznego poczucia humoru połączonego ze skąpstwem w szafowaniu nim w twórczości. Jako się rzekło w swych utworach zdobywał się co najwyżej na gorzką ironię i sarkazm - jak w tych kilkakrotnie powtarzających się między-pointach: "...i tak należy czytać Jałtę”.

Po latach od Jego śmierci i ogólnie, nieco spokojniejszych latach w okolicznym świecie - właśnie otrząsamy się ze złudzenia, że Jałta wraz z całym Krymem nie są dziś nadal naszym najważniejszym problemem.

Łącząc się z Wielkim Nie Wiem i mimo wszystko wierząc w wyższy sens tego całego zamieszania - pozdrawiam serdecznie.

Jacek Kleyff 


BARDOWIE
...Tak określano poetów śpiewających w opozycji do oficjalnej kultury PRL. Rozkwit ich twórczości przypadł na lata siedemdziesiąte i  osiemdziesiąte, czas kontrkultury i protestów przeciw systemom totalitarnym. W Związku Sowieckim - m.in. Aleksander Galicz, Włodzimierz Wysocki i nurt piosenki łagrowej. W Czechosłowacji po Praskiej Wiośnie objawił się Karel Kryl. W Niemczech Wschodnich (NRD) - Wolf Biermann. Inspiracja polskiego nurtu protest-songów szła także od amerykańskich folksingerów, od Woody’ego Guthrie po najpopularniejszych Boba Dylana czy Joan Baez. Z Katalonii słyszeliśmy pieśń wolności Lluisa Llacha.

Dawniej bardowie opiewali w balladach bohaterskie czyny przodków i historyczne wydarzenia. W kulturze francuskiej rolę tę pełnili truwerzy i trubadurzy, w germańskiej minnesingerzy. Polskie znaczenie słowa "bard” nabrało szczególnego znaczenia w romantyzmie, koncentrując się na zobowiązaniach patriotycznych.

W PRL warunki do rozwoju tego nurtu rodziły się w kręgach kultury studenckiej – paradoksalnie, finansowanej z państwowych źródeł. W klubach studenckich w latach 60. i 70. tętniło życie, w miastach akademickich odbywały się festiwale, kandydaci na piosenkarzy zdobywali szlify sceniczne. Kameralny akompaniament gitary sprzyjał eksponowaniu tekstu w piosence. Z czasem, wraz z narastającymi napięciami społecznymi – po Marcu ’68, Grudniu ’70, Czerwcu ’76 – także na estradzie studenckiej dochodziło do coraz śmielszego wyrażania poglądów, prowadząc ku rozwojowi piosenki politycznej. Ostatecznie, z powodu ograniczeń cenzuralnych, trafiała ona do drugiego obiegu, wykonań w zamkniętym gronie, nieoficjalnych nagrań.

Dalsze kamienie milowe rozwoju piosenki bardów wyznaczają daty Sierpnia ’80 oraz Grudnia ’81. W "karnawale Solidarności” doszło do poluzowania ograniczeń cenzuralnych w całej kulturze. I Przegląd Piosenki Prawdziwej, który odbył się w rocznicę Porozumień Sierpniowych, latem 1981, był największym festiwalem piosenki niezależnej w historii PRL, a pewnie i całego bloku wschodniego. Okres reglamentowanej wolności skończył się z chwilą wprowadzenia stanu wojennego, co nie wyeliminowało pieśni niepokornej z życia społecznego. Rozwój drugiego obiegu, licznie wydawane kasety sprawiły, że w latach 80. piosenki te uzyskały dużą popularność, tworząc z nurtu bardowskiego ważną gałąź kultury, niezależnej od oficjalnych ograniczeń. Moment przesilenia nastąpił na początku lat 90. i od tego czasu można mówić o schyłku zainteresowania takim modelem piosenki – przede wszystkim z powodu przemian społeczno-politycznych, a także przestawiania się kultury na model rozrywkowy, bezrefleksyjny.

Specyfika polskiej sytuacji społeczno-kulturalnej w PRL sprawia, że trudno jednoznacznie oddzielić piosenki bardów politycznych od niepolitycznych, legalnych od nielegalnych. Z powodu ogromnej przestrzeni sfery półoficjalnej, rozmaite nurty nakładały się, a artyści funkcjonowali w różnych sferach, zależnie od okoliczności. Najwyrazistszym przykładem była sytuacja Jacka Kaczmarskiego, który do jesieni '81 roku uczestniczył w kulturze studenckiej, występował i zdobywał nagrody na festiwalach, a jednocześnie koncertował na spotkaniach opozycji z piosenkami nieocenzurowanymi. Ważne miejsca występów stanowiły kabarety, które zgodnie z logiką "wentyla bezpieczeństwa” stwarzały możliwości prezentowania piosenek przekraczających cenzuralne ograniczenia.

W tamtym czasie wielką rolę odegrały piosenki wielu twórców. Byli to m.in. Jacek Kaczmarski, Przemysław Gintrowski, Jan Krzysztof Kelus, Jacek Kleyff, Zbigniew Łapiński, Leszek Wójtowicz, Antonina Krzysztoń, Piotr Bakal, Stanisław Klawe, Maciej Zembaty, Jan Kondrak, Tadeusz Sikora, Małgorzata Bratek, Grzegorz Tomczak, Andrzej Pogodny, Jacek Zwoźniak, Olek Grotowski, Andrzej Garczarek i wielu innych.

Krzysztof Gajda